Namalował nagiego kanclerza. „Wiesław, tego ci nie wolno!”
29 marca 2025DW: Dyplom Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku obronił pan w historycznym roku 1981, a potem, w 1990 roku, przyjechał pan do Niemiec. Czy już na starcie mógł pan czerpać z tego kapitału?
Wiesław Smętek*: Byłem dumny, że przyjeżdżam z dyplomem gdańskiej ASP i byłem też pewien, że gdzieś będę miał okazję pokazać ten dyplom. Całe życie pracuję jednak w takim systemie „dzikiego kapitalizmu”, gdzie mam do czynienia z prywatnymi klientami. Nigdy mnie nie zapytano, czy mam jakieś wykształcenie. Mnie to się podoba, ale na początku byłem rozczarowany.
Jak to się stało, że w 1990/1991 roku przetarł pan szlak do redakcji największych niemieckich tygodników?
– Ostatnie lata przed wyjazdem żyłem z malarstwa i byłem pewien, że i tu tak będzie. Przyjechałem do Niemiec właściwie przez przypadek. Moja żona to ukartowała, a ja wierzyłem, że robimy sobie z naszymi dwiema małymi córkami roczny urlop w Niemczech. Miałem wtedy już kontakty z kilkoma odbiorcami z Niemiec. Myślałem: przeprowadzimy takie roczne doświadczenie i zobaczymy, jak tu się żyje. Ale już po sześciu miesiącach nastąpiła tragedia – nie było za co żyć! I wtedy żona znakomicie zareagowała: „Staruszku, jesteś wykształconym grafikiem, umówię cię w „Sternie” i „Spieglu”. Pojedź tam i się przedstaw!”.
I pojechał pan do Hamburga…
– Aby zaoszczędzić na kosztach podróży, umówiła mnie w odstępie dwóch godzin w obu redakcjach. Mieszkaliśmy wówczas w okolicy Cuxhaven, obie redakcje były w Hamburgu. Na wszelki wypadek wieczorem w przeddzień spotkań zrobiłem dwa rysunki. Narysowałem Gorbaczowa i podpisałem „Gorbischer Knoten”, nawiązując do węzła gordyjskiego (niem. Gordischer Knoten – red.). Mój Gorbaczow miał osiem rąk, którymi trzymał kraje nadbałtyckie – nie chciał ich puścić z uwięzi. Na spotkaniu w redakcji „Spiegla” klasyczna sytuacja: „Pięknie dziękujemy. Zadzwonimy”. To pewne, że nie zadzwonią – pomyślałem. Tymczasem oni zamówili pierwszą okładkę już po dwóch tygodniach!
Dwie godziny później byłem jeszcze w „Sternie”. Asystentka dyrektora artystycznego przyjęła mnie na korytarzu. Oprócz tych dwóch rysunków miałem ze sobą jeszcze kilka jakichś przypadkowych prac. Przejrzała to i wybrała Gorbaczowa. Zeskanowała. Potem do domu przyszedł czek na kilkaset marek, a po kolejnym tygodniu egzemplarz… „Playboy’a”! To tam wydrukowano tę ilustrację na podwójnej stronie. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że tam zadebiutowałem.
Ile czasu dostawał pan od magazynów na realizację okładki?
– Trzeba pamiętać, że 30, 20 lat temu wszystko wyglądało inaczej. Miałem to szczęście, że lata 90. to były złote lata, jeśli chodzi o znaczenie czasopism i ilość inwestowanych środków w okładki. Ja z kolei w tych pierwszych latach w Niemczech miałem strach przed komputerem, nigdzie się tego nie uczyłem. Digitalizacja dopiero wchodziła. Pierwszy komputer kupiłem sobie na wyraźne prośby „Sterna” dopiero w 1999 roku. Chodziło o to, żeby kurier nie musiał już dwa razy w tygodniu przyjeżdżać pod Cuxhaven po oryginały, które potem były w Hamburgu skanowane. Na początku miałem zazwyczaj trzy dni na zrobienie okładki. Jestem bardzo szybki i zwykle dostarczałem projekty wcześniej, więc próbowano dawać mi coraz mniej czasu. Nieraz było to tylko osiem godzin! Ale to mi odpowiadało. Płaci się za okładkę, a nie za ilość spędzonych nad nią dni.
Jak by pan siebie określił? Obserwator czy może komentator rzeczywistości?
– Muszę panią rozczarować. Jako ilustrator po prostu jestem usługodawcą. Jako malarz to zupełnie inna rola, ale jako ilustrator jestem jedynie tym, który świadczy usługi. Moja praca trafia na okładkę i od tego momentu zaczyna istnieć w życiu publicznym. I potem już powstają nowe historie, które niekoniecznie mają coś wspólnego ze mną.
Współpracę z dużymi niemieckimi magazynami rozpoczął pan tuż po zjednoczeniu Niemiec. Czy był pan jako ilustrator też kronikarzem tego procesu?
– Jedynie profitowałem z tego tematu. Moją najlepszą okładką pod każdym względem jest „Bitwa o Bonn”. To było w 1994 roku, w moim czwartym roku w Niemczech. Pierwsze wybory po zjednoczeniu Niemiec. „Stern” wymyślił, że wyda okładkę rozkładaną w trzech częściach, do nabycia także jako plakat. Zainwestował bardzo dużo.
Inspiracją był słynny polski obraz „Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki.
– Życzeniem redakcji było, aby na bazie klasycznego malarstwa, przedstawiającego jakąś bitwę, umieścić 50 głów niemieckich polityków. Wygrałem konkurs i redakcja fotografii przysłała mi slajdy obrazów kilkunastu bitew. Wszystkie miały jednak pewien mankament – głowy rycerzy były na nich albo strasznie małe, albo było za dużo pejzażu. A mi potrzebna była bardziej intensywna kompozycja. Przypomniała mi się „Bitwa pod Grunwaldem”. Przyjęto propozycję. Do tego czasu prawie wszystkie okładki wykonywałem ręcznie, w technice suchy pastel. Jednak w przypadku tej okładki po raz pierwszy dostarczono mi „Bitwę pod Grunwaldem” jako wydruk na papierze fotograficznym, a do tego dostałem slajdy z głowami polityków. Malowałem je na papierze fotograficznym małym pędzlem i farbą olejną. Zajęło mi to cztery tygodnie.
Z jaką reakcją spotkała się ta okładka?
– Odzew był natychmiastowy. Pierwszy zadzwonił do redaktora naczelnego „Sterna” socjaldemokrata Günter Verheugen, polityk wówczas nieznany. Był tzw. mądrą głową, dostarczycielem pomysłów dla SPD. Nie miał jeszcze żadnej funkcji ani w partii, ani w UE, gdzie później był komisarzem. Dla mnie nowa postać, ale umieściłem go – całkowicie przez przypadek – dokładnie w środku kompozycji – z chorągwią SPD. Powiedział, że jest dumny i wdzięczny. Natychmiast można było wtedy zamawiać duże plakaty, które dobrze się sprzedawały. Jednak dwa dni po ukazaniu się numeru – a był to czas przed wyborami – urząd pilnujący porządku wyborów ustalił, że należy zabronić wieszania plakatu na ścianach w urzędach, gdyż może on wpływać na wynik. Taka cenzura to była super reklama!
Pana prace to balans między aluzją a dosłownością i cała gama odnośników do symboli kultury. Tak jak na okładce z nagim kanclerzem Schröderem, z liściem figowym.
– W tamtych czasach „Stern” chętnie grał erotyką lub prowokował. Tu chodzi o niuanse, o szczegóły w tym pomyśle. Gdyby ten Schröder był zrobiony w konwencji fotograficznej, to by było może nieapetyczne i miałby prawo się obrazić. Ale użyłem cytatu z Hyacinthe Rigauda, malarza francuskiego. To jest Król Słońce, tylko z głową Schrödera. Redaktor naczelny był niezadowolony, a redaktor artystyczny zachwycony. Nie wydrukowano tego. To było zamówione w czasie pierwszej kadencji Schrödera. „Stern” raczej wspierał SPD. Nie chciano zaszkodzić, nie chciano prowokować, nie chciano stracić punktów u Schrödera. Ale w międzyczasie doszło do drugiej kadencji. Już znużenie i niezadowolenie ze Schrödera było tak duże, że redaktor naczelny powiedział: „Zadzwońcie do Smętka, niech nam przyśle jeszcze raz ten oryginał – dajemy to!”.
Sam też wtedy odczułem różnice między nami a Niemcami. Moi bardzo dobrzy kumple z placu tenisowego dali mi do zrozumienia, a jeden powiedział w cztery oczy: „Wiesław, tego ci nie wolno!”. A był to człowiek, który wybierał CDU! Bronił kanclerza SPD – zależało mu, aby nie osłabiać urzędu kanclerskiego.
Pana okładki pokazują społeczną i polityczną rzeczywistość.
– Mnie absolutnie zdefiniował i naznaczył mój dziadek. Moi przodkowie byli Polakami, ale dziadek w roku 1914 miał 18 lat i był Prusakiem, z Poznańskiego. Całą I wojnę światową walczył po stronie Prus przeciwko Francuzom. Pamiętam dziadka tylko w ten sposób, że zawsze po śniadaniu brał „Trybunę Ludu” i z przyjemnością wyśmiewał wszystkie opisywane wysiłki polityków. Miał więcej doświadczenia, wiedział o co chodzi. Sam też nigdy nie zaczynam śniadania bez czytania o tym, co się dzieje w politycznym teatrze.
Czy na przestrzeni 35 lat były okładki, które nie zostały zrozumiane tak, jak by pan sobie tego życzył?
– Tak, ale wtedy już na etapie wstępnym były odrzucane. Dyrektor artystyczny wie, czy to się sprzeda, czy nie. Na przykład „Stern” zlecił mi kiedyś do zilustrowania taki trudny temat: władze lokalne obcięły pieniądze na utrzymywanie szkół podstawowych. Jak zwykle wysłałem sześć pomysłów, ale bazujących na jednym geście – polskiej figi z makiem. I po raz pierwszy nie dostałem żadnej reakcji na przesłane szkice. To mnie zaniepokoiło. Mój szef powiedział tylko: „Nie wygłupiaj się, zostaw to!”. Byli obrażeni, a ja nie wiedziałem, o co.
Akurat był u nas praktykant stolarza, który poprawiał okna, bo były nieszczelne. Pokazałem mu figę z makiem i zapytałem, czy wie, co to znaczy? On poczerwieniał i zwiał. Wtedy zadzwoniłem jeszcze raz do redakcji. Porozmawiałem i zrozumiałem, że niemiecki casanova w swoim kabriolecie, widząc prostytutkę, daje jej tym gestem znać. Wiedziała to pani? Ja też nie!
Czy są zlecenia, których by pan nie przyjął?
– Wszyscy mniej lub bardziej jesteśmy naznaczeni przez II wojnę światową. Holokaust jest takim obszarem. Było kilku znanych artystów, którzy wykorzystywali temat Auschwitz. Dziś często te tematy przerabia się na nowo – komercyjnie, aby na tym zarobić.
Rozmawiamy w czasie, kiedy język polityki, jak i sama polityka, bardzo się radykalizuje. Czy to wpływa na pana twórczość graficzną?
– Nie. Trzeba zrozumieć, że coraz mniej okładek zamawia się u żywych ludzi. Ten obszar coraz bardziej przejmuje sztuczna inteligencja. Oszczędności powodują, że zamawia się projekty u studentów, którzy zrobią to za darmo. Jest coraz mniej poważnych zamówień. Już od czterech lat nie jestem w stanie utrzymać się z pracy ilustratora.
Poważnie aktywuję „plan b” – malowanie. Ale mam jeszcze inne problemy. Mój stary klient – szwajcarska „Die Weltwoche” – przed 20 laty bardzo liberalna redakcja, teraz zrobiła się protrumpowska i proputinowska. Dla nich już prawie nie pracuję, oni zresztą też to czują. Na przykład robiłem taką okładkę z Putinem: on gdzieś na Syberii w stylu plakatu propagandowego zakręca kran. Okładka była gotowa, a o godzinie 22:00, kiedy wszystko idzie do drukarni, dzwonią do mnie. Redaktor naczelny życzy sobie, żeby Putin był trochę ładniejszy. No oczywiście nie mam wyboru, trzeba to zrobić, bo inaczej redaktor naczelny się obrazi. Taką pracę wykonam dla Szwajcarów, bo nie jestem z nimi emocjonalnie związany. Trudniej byłoby mi dla redakcji niemieckiej, a dla redakcji polskiej – nieważne jakiej opcji – nie zrobiłbym tego.
Czy dostaje pan też zamówienia od polskich redakcji?
– Raczej nie, choć kiedyś dostałem kilka. Zakłada się, że jestem za drogi, bo mieszkam w Niemczech. Co oczywiście nie jest prawdą. Obserwuję nowe okładki – w Polsce jest wielu znakomitych ilustratorów, oni są dużo lepsi ode mnie! Mają znakomite pomysły. Jest jednak pewna istotna różnica. Nie chciałbym być zbyt krytyczny, ale moim zdaniem polska typografia na okładkach często jest jeszcze słaba. Okładki są zaśmiecane i graficy swe dobre pomysły pakują w złą – moim zdaniem – formę. Bywają jednak wyjątki, jak „Przekrój” czy „Tygodnik Powszechny”. Znakomite!
Z której okładki był pan najbardziej zadowolony?
– Z kilku, z takich bardzo prostych okładek, gdzie mój własny pomysł od początku do końca kontrolowałem i nie musiałem iść na kompromisy. Najczęściej ten rodzaj okładek powstawał albo dla „Dialogu”, albo „Die Zeit”.
Rozmawiamy w otoczeniu pana prac graficznych na wystawie w Niemieckim Instytucie Spraw Polskich w Darmstadt. Równolegle w Wiesbaden, w galerii Pokusa, odbywa się wystawa pana malarstwa. Kiedy znajdował pan czas na twórczość malarską?
– Pierwszych dziesięć lat w Niemczech – lata 90. – były tak intensywne, że nie miałem czasu na malarstwo. Potem, gdy zamówień było mniej albo gdy w stosunku do mnie były za duże oczekiwania zmian, odskocznią było moje malarstwo. Zacząłem malować czarno-białe obrazy, takie jak lubię, abstrakcyjne. Jako sposób na uspokojenie, medytacja. Z poczuciem, że mam prawo decydować, nie muszę iść na kompromis.
*Wiesław Smętek (ur. 1955 w Łobżenicy), polski malarz i ilustrator. Od 1990 roku mieszka w Niemczech. Autor ponad tysiąca okładek i trzech tysięcy ilustracji dla „Die Zeit”, „Handelsblatt” „Die Weltwoche”, „Der Stern”, „Cicero”, magazynu polsko-niemieckiego „Dialog”.
Do 28 maja 2025 r. w Niemieckim Instytucie Spraw Polskich w Darmstadt trwa wystawa prac graficznych Wiesława Smętka, równolegle galeria Pokusa w Wiesbaden prezentuje prace malarskie artysty.